Dziki Zachód (356km)
Dziki Zachód i 356 km przechodzi do historii! Nie było łatwo choć na moment nie zwątpiłem w ostateczny cel podroży. I tym razem mogłem liczyć na Krzycha, który przez całą drogę (jak w 2013 roku i podróży nad morze) prowadził wóz techniczny. Już na samym początku mieliśmy opóźnienie: zeszło tygodniowy remont spowodował że spać poszedłem późno i nie wstałem o wyznaczonej porze (3:30). Strat zatem się przesunął na 5:40… Pierwsze kilometry szły nadzwyczaj gładko. Brak słońca i wszędobylska mgła powodowały scenerię jak z horroru. Dzięki temu jednak nie było upalnie. Brakowało mi słońca, które potem okazało się ciężkie do zniesienia. Przystanków dosłownie było kilka tak więc bez problemu dotarliśmy do Konina. Tam jak tylko wyjechaliśmy z miasta był pierwszy poważny postój i śniadanie na stacji paliw. Wybila godzina 10:00.
Było za pięknie… na 110 km (czego najbardziej się obawiałem) pojawiły się pierwsze skórcze nóg. Co jest? Przecież to zaledwie 1/3 dystansu… Pamiętałem z tdf jak młynek pomagał zawodnikom na takie dolegliwości. Od tej pory zwiększyłem kadencję i starałem się nie przekraczać prędkości 30 km/h. Dalej jakoś szło. O godzinie 12:00 miałem już 150 km w nogach – czyli mieściłem się w wyznaczonym czasie. Nogi stawały się coraz cięższe i nie wiem czy nie lepiej byłoby mi jechać w skarpetkach kompresyjnych jak kiedyś w Italii. Połowa drogi to Poznań i 178 km na Garminie (godz. 13:30). Od tego momentu nie było już powrotu… Bliżej miałem już do celu! Niestety słońce na dobre przebiło się przez chmury i upał stawał się nie do zniesienia… Ledwo dokręciłem do 200 km i pory obiadowej.
O 14:30 udało się nam znaleźć fajny bar gdzie nie tylko mieli hod-dogi ale.też normalne dania. Flaki to już tradycja tak więc nie mogło obyć się bez nich. Niestety zupa ta bardziej przypominała warzywną i z chęcią przesiadłem się na naleśniki. Klimatyzowany lokal zrobił swoje i o 15:00 byłem w pełni sił na kontynuowanie podróży.
Zostało 150 km i mieliśmy już godzinne opóźnienie wg założonego wcześniej planu. Miałem zaplanowaną trasę awaryjna na wypadek potrzeby skrócenia głównej (360 km) o 30 km. Zacząłem wiec przeprogramowywać nawigację i sprawdzać ile czasu zyskałbym krótsza drogą. Ostateczną decyzję podjąłem w momencie rozwidlania się dwóch tras. O godzinie 17:30 licznik wskazywał 250 km. Mimo znacznego opóźnienia i chmur na horyzoncie obrałem oczywiście dłuższą! Dzięki Krzychowi, że od samego początku prowadził wóz serwisowy mogłem pozwolić sobie na takie ryzyko. Jak się później okazało Jego pomoc była niezbędna! Od 19:30 i 300 km zaczęło robić się szaro i było już kwestią czasu kiedy spadnie deszcz. Zaopatrzyłem się więc w deszczówkę i nie zdążyłem na dobre ruszyć a pierwsze krople spadły na moja twarz. Od tego momentu było tylko gorzej… Najbardziej obawiałem się burzy, która zbliżała się coraz szybciej.
Nogi też zaczęły dawać o sobie znak. 300 km to bez 14 moja ostatnia życiówka a do przejechania zostało jeszcze 60 km. Kilkanaście km przed Gorzowem deszcz przybrał na sile i zaczęła się prawdziwa kobyła (mega ulewa). Widoczność diametralnie spadała i z trudem mogłem omijać dziury. Na moje szczęście z Gorzowa do Strzelec mogłem jechać asfaltową droga rowerową. Nestety tylko do połowy… Kolejne 10 km już asfaltem. W Strzelcach moja eskorta juz nie odstępowała mnie na krok! Jadąc za mną cudownie oświetlali m drogę jeszcze przez 15 km aż do samego Gilowa! Godzina 22:30 – cel osiągnięty! Wyszło 356 km, 12,5 godzin jazdy, 4 odpoczynku, 13500 spalonych kcal i prawie 4 km zjazdów i podjazdów!!! Życiówka 314 km z Baltic Tour 2013 pobita!!!